Jak nauczyłam moje dziecko jeść warzywa i owoce!

Jak zachęcić dziecko do jedzenia warzyw i owoców? Tego sposobu nie znajdziesz w sieci, ale wiedz – on działa!

warzywa i owoce dla dziecka

Kilkumiesięczne niemowlę skonsumuje wszystko, co się mu poda – ku zachwytom publiczności. Doświadczone mamy dobrze jednak wiedzą, że „ochy i achy” nad zachwytem apetytu dziecka mogą być przedwczesne – przypuszczalnie w ciągu roku warzywa i owoce zaczną być mniej akceptowalne, by w końcu zostać całkowicie odrzucone. Tak było i w naszym przypadku. Oto, co zrobiłam, by syn wrócił na właściwą, dietetyczną drogę.

Czy wszystkie dzieci ładnie jedzą?

Kiedy rozszerzałam dietę pierwszego syna, nabrałam się na wszystkie „ochy” i „achy” i pozwoliłam sobie uwierzyć, że moje dziecko po prostu lubi warzywa oraz owoce i będzie lubiło je zawsze. Gdy jednak mój drugi syn z ochotą pałaszował banany, pomarańcze i marchewki wiedziałam już, że zachwyty są przedwczesne – protest przeciwko tym przysmakom jak nic pojawi się najpóźniej w drugie urodziny. Nie pomyliłam się ani odrobinę.

Bardzo łatwo wpaść w pewną stopniową pułapkę. Dziecko najpierw odmawia winogron, potem truskawek, mandarynek, fasolki szparagowej… ostatecznie łapiemy się na tym, że po roku takiego wykluczania malec je (ale tylko okazjonalnie) banany i jabłka. Oczywiście tylko te idealne, bez wad, odpowiednio słodkie/miękkie/kruche. Podobnie było w naszym przypadku. Kiedy mój syn miał już trochę ponad trzy lata, z uporem maniaka odmawiał jedzenia właściwie większości warzyw i owoców. Postanowiłam z tym zawalczyć.

Synku "Jedz warzywa i owoce, będziesz silny, jak tata" czyli co NIE DZIAŁA na dzieci!

Zacznijmy od mojej męki, czyli prób przekonania dziecka do warzyw i owoców. Tradycyjnie posiliłam się Internetem i wcieliłam w życie najrozsądniej wyglądającą poradę: „Dekoruj jedzenie”. Wiecie, o co chodzi – robisz słoneczka, ludziki, krajobrazy i autka, a wszystko z warzyw tudzież owoców. Na kanapce, na naleśniku, co tam sobie matka wymyśli. „Twoje dziecko będzie zachwycone!”, mówili.

No i takie było – mój syn na początku wspaniale współpracował. Układał ze mną, tworzył kompozycje, wymyślał scenki. Problem pojawił się, kiedy trzeba było takiego ludzika z truskawek zjeść. Okazało się, że moje dziecko potraktowało całość jak klocki – pobawimy się, pośmiejemy, dziękuję, do widzenia. Zjadłam kanapkę – autko, następnego dnia wciągnęłam naleśnika „domek”, trzeciego dnia na obiad miałam koparkę. Byłam pełna witamin i pełna rezygnacji.

Kolejnym etapem było porównywanie (taaak, wiem, że się nie powinno; czy jednak tonący się chwyta się brzytwy?). Przegrałam sprawę z kretesem, kiedy na moje: „Zobacz, jak twój braciszek zajada fasolkę” syn odpowiedział: „Je, bo lubi. Ja nie lubię.” Trudno odmówić mu logicznego myślenia.

W końcu padło na sposób najbardziej brutalny, czyli: „Nie odejdziesz od stołu, dopóki nie będzie zjedzone” na przemian z: „Mamy umowę, że musisz zjeść połowę”. Pierwszego dnia był ryk, histeria, smarki do pasa, odruch wymiotny. Odpuściłam ze strachu przed opieką społeczną, którą pół godziny później niechybnie wezwaliby sąsiedzi. Drugiego dnia mój syn cierpliwie siedział przy stole bite dwie godziny. W końcu zasnął z nosem w sałatce owocowej, a potem po tej uroczej drzemce nie chciał zasnąć do 23. To na tym etapie doszłam do wniosku, że właściwie to suplementy diety z witaminami dla dzieci na pewno nie są aż takie złe, prawda?

Od niejadka do smakosza, czyli nie mów matce, że czegoś nie dokona!

A jednak dziś, pół roku po tych wydarzeniach, moje dziecko je owoce. I je warzywa. Surowe, gotowane, jakie sobie wymyślę. Nie wykupuję może całego warzywniaka, ale z całą pewnością syn otrzymuje wystarczającą ilość witamin. Ciekawi was, jak to zrobiłam, prawda?

Jak zwykle nie pomógł mi mąż („daj spokój, wyrośnie z tego”) i jak zwykle pomogła mi lampka wina oraz chwila poświęcona na rozciąganie własnej kreatywności do granic.

Otóż uznałam, że wykorzystam to, że mój syn lubi „gotować” oraz tworzyć różne dziecięce dzieła. Kiedy nastał ranek, oznajmiłam mu, że tworzymy jego własną książkę kucharską. Taką z przepisami i zdjęciami. Kiedy nakręciłam już jego zapał do „mamo, mamo, juuuuż? Robimy, robimy? Mamo!” napomknęłam, że kucharze zawsze smakują swoje dzieła. I na dowód tego pokazałam mu kilka fotografii z sieci.

Połknął – na razie tylko haczyk, bo zgodził się z wielkim zapałem.

No i zaczęliśmy. Na początek od frajdy – im więcej bajerów przy gotowaniu, tym lepiej. Piekliśmy kukurydzę, smażyliśmy owoce na elektrycznym grillu, przygotowywaliśmy szaszłyki owocowe i gotowaliśmy pudding z jabłkami. Każdej czynności towarzyszyły fotografie, pieczołowicie przez ze mnie drukowane i wklejane do „książki kucharskiej Antosia W.” Na samym końcu robiliśmy sobie fotki podczas jedzenia – oczywiście podkreślające, jak pyszne jedzenie mamy właśnie w ustach.

Kolejnym etapem było przygotowywanie prostych połączeń – czyli np. sałatki owocowej z jogurtem naturalnym. Ostatnim etapem było podawanie mojemu dziecku samych owoców, ze słowami: „Panie kucharzu, owoce do kontroli. Proszę sprawdzić, czy będą nadawały się do nowego przepisu”. Sama byłam zdziwiona, że nabierał się na te sztuczki.

Dzisiaj mój syn je warzywa i owoce – nie wszystkie i nie zawsze, ale w ilości spokojnie akceptowalnej przez ceniącej zdrowie mamę.

I wiecie co? Mamy już trzy nowe książki kucharskie!

Autor
redakcja oseseka
fot.
Fotolia