Chcesz nauczyć się asertywności? Zrób sobie dziecko!

Znasz to uczucie, kiedy ktoś zachowuje się tak, że czujesz cichy wewnętrzny protest - ale nic nie mówisz? Kiedy ktoś zwraca ci uwagę, a ty nie potrafisz głośno powiedzieć, że masz inne zdanie? To są problemy z asertywnością. I nigdy nie powiedziałabym, że to właśnie bycie ...

super mama

Znasz to uczucie, kiedy ktoś zachowuje się tak, że czujesz cichy wewnętrzny protest - ale nic nie mówisz? Kiedy ktoś zwraca ci uwagę, a ty nie potrafisz głośno powiedzieć, że masz inne zdanie? To są problemy z asertywnością. I nigdy nie powiedziałabym, że to właśnie bycie matką sprawi, że stanę się asertywna.

Problemy z asertywnością 

Zawsze byłam „grzeczna”. Nie pyskowałam starszym, nie potrafiłam odmawiać („bo jeszcze kogoś urażę!”), nie umiałam zrobić czegoś innego, niż to, co robią wszyscy – zalałaby mnie fala czerwieni i gorące uczucie zawstydzenia związanego z robieniem czegoś niestosownego. Z czasem to bycie grzeczną dziewczynką zmieniło się w problemy z asertywnością. Zawsze wolałam odpuścić, gdy ktoś robił coś, co mi się nie podobało – np. zmieniał grupowy projekt, chociaż włożyłam w niego sporo pracy. Nie potrafiłam powiedzieć: „słuchaj, nie odpowiada mi twoje zachowanie” – zagryzałam zęby, żeby tylko uniknąć konfliktu. I tak sobie żyłam – łagodna kizia mizia, dla której ponad wszystko ważny był spokój.

To ono obudziło, we mnie lwicę!

Kiedy jednak narodził się mój syn, odkryłam, że mam w sobie lwicę. Nie mogłam być już cicha, bo czyjeś postępowanie nie uderzało już we mnie – uderzało w maleńkiego człowieka, będącego dla mnie wszystkim. Oto kilka sytuacji, które były moimi kamieniami milowymi przeistoczenia w całkiem asertywną babkę i matkę lwicę.

Mam swoje prawa po porodzie - „To ja pójdę z panią!”

Zaczęło się bardzo szybko – już wtedy, kiedy na twarzy mego pierworodnego wciąż obecna była poporodowa opuchlizna. Pierwszy impuls, pierwsze postawienie się (serce biło mi jak oszalałe, a zrozumie to tylko ten, kto sam ma problem z asertywnością) nastąpiły, kiedy położna przyszła zabrać mojego syna na szczepienie.

Już wcześniej widziałam, co się święci. Widziałam inne kobiety po porodzie, którym zabrano maluszki do szczepienia i które w związku z tym z krążyły niespokojnie po korytarzu. Niektóre zrobiły tak pewnie i z dwa kilometry, zanim „odzyskały” dzieci. Spytałam jednej z nich, dlaczego nie poszła ze swoim dzieckiem. „Bo nikt tak nie robi, głupio tak patrzeć położnym na ręce” – usłyszałam. Jednocześnie wiedziałam, że mam prawo towarzyszyć dziecku przy każdej procedurze medycznej, już od pierwszej minuty jego życia.

Kiedy więc położna przyszła po mojego syna, spokojnie wstałam i powiedziałam: „To ja pójdę z wami”. Tylko ja wiem, ile mnie to kosztowało – to było przecież przełamanie schematu. Ba! To było otwarte przyznanie, że chcę widzieć, co ktoś robi z moim dzieckiem, bo powiedzmy to wprost – może i nie mam zaufania. Może nie wiem, czy ta położna nie będzie traktować mojego dziecka jak kurczaka, szarpiąc silnie jego rączkę do szczepienia.

W mojej wyobraźni tworzyłam nawet przebieg rozmowy, w której w reakcji na protest położnej głośno mówię o swoich prawach. Byłam nastawiona na walkę. I zszokowało mnie, kiedy położna powiedziała: „Na pewno, ma pani siły?” Odpowiedziałam, że tak i… tyle. Poszłyśmy, a ja poczułam smak pierwszego zwycięstwa. Czy muszę dodawać, że WSZYSTKIE matki, których dzieci szczepione były po moim, poszły w moje ślady?

Nie mów, do mnie teraz „Przykryj go kocykiem”

Czyli starcie numer dwa. Oto upalny dzień sierpnia, mój dwutygodniowy syn oraz teściowa towarzysząca nam na spacerze. Teściowa silna, pewna siebie, nieakceptująca słowa: „nie”. No cóż, taki zawodnik, co to problemów z asertywnością na pewno nie ma. Typ, z którym przegrywałam zawsze, bo duża pewność siebie u innych kompletnie mnie onieśmielała.

No to idziemy. Tak naprawdę wcale nie chodziło o czapeczkę, ale o kocyk. Jako, że mieliśmy już pierwsze starcie z potówkami, przy 32 stopniach Celsjusza postanowiłam nie nakrywać mojego syna kocykiem. Bodziak na ramiączkach (szalony rozmiar 56) i finito.

Widząc swojego wnuka w tym zagrażającym bezpieczeństwu stanie, matka mego męża stwierdziła tylko: „Ale ty go chociaż trochę przykryj!” – po czym sięgnęła do koszyka pod wózkiem, wyjęła koc i okryła nim MOJE dziecko. Nie „czy mogę?”, nie „co sądzisz?”. Wyjęła i przykryła.

Na początku, niemal automatycznie chciałam odpuścić. Potem jednak spojrzałam na to moje parzące się maleństwo i pomyślałam sobie: „No kuźwa nie!”. Nie patrząc na teściową (to już byłoby ponad moje siły) zabrałam koc i powiedziałam: „Wybacz, mamo, ale on nie będzie miał koca. Jest ponad trzydzieści stopni, a on biedny już był wysypany potówkami. Nic mu nie będzie, nie martw się”. Znowu poczułam szybsze bicie serca – najwyraźniej ostrzegało mnie przed niechybną aferą. I słusznie, bo moja nieznosząca sprzeciwu teściowa pobyła ze mną jeszcze dziesięć minut w fatalnej atmosferze, po czym ucałowała dziecko i czmychnęła obrażona. Uznałam, że mogę z tym żyć, trudno.

Potrzebuję intymności, gdy karmię piersią „Wyjdź, proszę!”

Kolejna sytuacja – daję sobie rękę uciąć, że zna ją wiele z was. Goście przychodzą zobaczyć niemowlę, matka wymyka się na karmienie piersią, a tu jakaś pozbawiona wyczucia ofiara losu drepcze za nią i bezceremonialnie wlepia oczy w sutki karmiącej. No luz, jeśli komuś tu nie przeszkadza. Ja jestem jednak jedną z tych kobiet, dla których pierś to pierś i karmienie w moim odczuciu nie sprawia, że ta część ciała staje się mniej intymna.

Kiedy więc podreptała za mną szwagierka, usłyszała: „Słuchaj, nie gniewaj się, ale lubię karmić sama”. Widziałam, że zrobiło jej się przykro i widziałam, że poczuła się urażona. Odpowiedziała tylko: „Nie, no jasne, rozumiem”, a ja poczułam się po prostu… lepiej. Chyba po raz pierwszy nie pomyślałam, że to moja wina, że coś zrobiłam źle. Cała sytuacja „rozeszła” się w trybie plotkarskim i nikt tego numeru ponownie nie próbował. To, że w oczach niektórych kobiet stałam się dziwaczką, to już zupełnie inna historia.

Jesteś obcy, nie mów do mojego dziecka „Ja cię wezmę!”

Jeśli masz dziecko w wieku, w którym już drepcze i co nieco rozumie, to powiedz – jak często słyszałaś, jak ktoś obcy mówi do malca: „Oj, zaraz cię zabiorę!”? Ja już co najmniej z trzysta razy, najczęściej wtedy, gdy moja latorośl odmawiała podążania wyznaczoną przeze mnie drogą. I dopóki mój synek był malutki, nie reagowałam. Kiedy jednak miał już prawie trzylatka, sporo mówił i rozumiał, powiedziałam sobie: „dość”.

Impulsem było to, że zauważyłam strach w oczach mojego dziecka. Siedzieliśmy na przystanku autobusowym, synek trochę broił, na co pani siedząca obok mnie rzekła: „Oj, bądź lepiej grzeczny, bo jak nie, to ja cię zabiorę”. Mój mały synek spojrzał na mnie i zobaczyłam prawdziwy lęk. Powiedziałam więc głośno: „To nieprawda, kochanie. Mama nigdy nikomu nie pozwoli cię zabrać”. Na co kobieta (co za tupet!) stwierdziła: „no ja nie wiem, wzięłabym takiego ślicznego chłopca”. W moim: „Proszę nie straszyć mojego dziecka” wyczuła już jednak zagrożenie, bo w końcu zamknęła umalowane na różowo usta.

Jestem asertywna i dobrze mi z tym

Na koniec sprawa, która porusza tłumy rodziców – chore dzieci przyprowadzane do przedszkola. Kiedyś moja wrodzona niechęć do konfliktów nie pozwoliłaby mi zapytać, co robi syrop przeciwgorączkowy w szafce jednego z dzieci. Nie umiałabym powiedzieć: „Czy pani jest poważna? Przecież to leży na widoku, każde z dzieci może po to sięgnąć”. Nie umiałabym zażądać, żeby zadzwoniono po rodziców chorego dziecka w celu zabrania go do domu.

Teraz – dzięki mojemu synowi, przy tej rozmowie akcja serca nie wzrosła mi nawet o jedno uderzenie. A zatem – chcesz nauczyć się asertywności? Zrób sobie dziecko, polecam ;-). 

Autor
redakcja oseseka
fot.
Fotolia